„Może być ci to trudno zrozumieć, jeśli na to pozwolisz. W rzeczywistości jednak jest to bardzo proste”.
Należy zacząć od tego, że Dipo Faloyin nie jest Afrykaninem. Jest Nigeryjczykiem i jako Nigeryjczyk właśnie opisuje, jak to jest być osobą pochodzącą z kontynentu, który dla reszty świata stanowi monolit. Jak to jest pochodzić z kontynentu, którego dziewięćdziesiąt procent materialnego dziedzictwa kulturowego znajduje się gdzie indziej. W innych krajach, w innych muzeach. Czy czujecie ten punkt widzenia?
Ta książka jest mocnym ciosem, wymierzonym Bobiemu Wine’owi prosto w twarz dokładnie w momencie, w którym pomyślał sobie, że świat go pokochał. Nie wiesz, kim jest Bobi Wine? To możliwe, bo w szkołach nie uczy się nas o Afryce właściwie niczego. Dlatego właśnie uczuciem dominującym podczas czytania tej książki jest palący wstyd. I słusznie. Ta książka jest jak płonące policzki. Sprawi ona, że już nigdy nie spojrzysz tak samo na Pożegnanie z Afryką lub żaden inny hollywoodzki film, w którym Afryka to kontynent wyłącznie dzikich zwierząt, dzikich ludzi i wiecznie zachodzącego słońca.
Dużo jest tutaj goryczy, wyrzutu, złości, ale też sarkazmu i ironii. Część piąta rozpoczyna się słowami: „A więc chcesz nakręcić hollywoodzki film o Afryce? Nie ma potrzeby próbować niczego nowego”. Autor wspina się tutaj na takie wyżyny inteligentnego humoru, satyry i gorzkiej refleksji o naszych, pozaafrykańskich wyobrażeniach na temat Afryki, że pozostaje jedynie oddać mu głos i z pokorą przeczytać wszystko, choć to wszystko czyta się przykro i gorzko. Bardzo dostaje się tu po głowie i kolonialistom, i postkolonialistom, jak również tzw. białym zbawcą. Chcesz wiedzieć, co zrobić, by nie zostać białym zbawcą? Przeczytaj tę książkę. Będzie jak obuch między oczy, gorzki syrop pity przez 350 stron, ale również jak otrzeźwienie. Wiedza łączy się z odpowiedzialnością. Czy jesteś gotów ją unieść?